Po pierwsze higiena...
Ekipa Lares Trek w komplecie
Lama
W samo południe odpoczynek w ruinach starej świątni Inków, gdzie Freddie i Chico pokazują nam jak prawidłowo żuć energetyzujące liście koki - świętość i zbawienie dla ludzi zyjących na wysokościach (gorzkie paskudztwo obklejające zęby) oraz snują opowieść o mądrości, potędze i tajemnicach imperium Inków.
Koka doda ci skrzydeł!
I mimo że upalne słońce roztapia nas po woli, słuchamy w napięciu. A potem znów w drogę. Maszerujemy dziarsko - my trzy okrzyknięte już przez Chico Superpoderosas niemal na czele ekipy. Jak się okazało nasza wątpliwej jakości kondycja okazała się wcale niezła, w każdym razie w sam raz na dotarcie do miejsca naszego pierwszego noclegu, połozonej na wysokości 4100 metrów rozległej dolinie Puyoc. Słońće po woli zachodzi, temperatura z ponad 20 stopnii w plusie zaczyna nieubłaganie zmierzać do zera... Nasi chłopcy (tragarze) rozbijają obozowisko: dwuosobowe namioty, stołówkę, kuchnię i dwa romantyczne baños.
Obóz numer jeden
Baños
Poza przepyszną kolacją i rozgrzewającym winkiem czeka na nas noc towarzyskich anegdotek i najstraszliwszych historii o duchach. Bo kto wie, co czai się na tych odludziach? Groźne masywy Andów w tle, pustkowie, jakieś minus 10, frenetyczny księżyc i świadomość przebywania na końcu świata, w środku niczego... brr!
Dzień 2 (1 września) czyli umocnienie polsko-peruwiańskiej przyjaźni
Pobudka pogańską godziną. Herbatka koki na rozgrzewkę i z dźwięczącymi w uszach przewodników słowy (nieeufemistycznie) "dziś dostaniecie po dupach" wyruszamy w stronę stromej ściany okrutnie, niczym bramy Morii, mrożącego krew w żyłach pasażu Sicllakasa. Nie było, no nie było łatwo...
Na trasie - Yanacocha (4200m)
W zasadzie wciąż się zastanawiam jakim cudem udało nam się tam... dosapać. Po kilku godzinach ambitnego zaciskania zębów - nie mogłyśmy sobie pozwolić, by ktoś odebtał nam chwalebną drugą pozycję - alleluja! Szczyt! My bez płuc, bez nóg, z białymu plamami przed oczyma duszy stanęłyśmy na szczycie. A widok był nieziemski... Jezioro Pachacutec, śnieżne szczyty Pitusiray i widniejący gdzieś w oddali Salcantay (6271 m), najwyższy ze szczytów Cordillera Vilcabamba, czyli peruwiańskiej częsci Andów.
My, Freddie i przełęcz Sicllakasa (4600m)
Dalsza cześć szlaku wiodła nas na naszych gumowych nogach między polodowcowymi jeziorkami w dół doliny. Poety by trzeba, by opisać te widoki (Tetmajerowskie cykle o Tatrach...? Hmm, mało, mało!). Po godzinnym odpoczynku na lunch wyruszamy przez rozległe pola ku drugiemu obozowisku. My, góry, zabłąkane owieczki i indiańskie dzieci cierpliwie wyczekujące Gringosów, którzy na pewno mają dla nich jakieś prezenty. Mieliśmy, daliśmy i wszyscy byli szczęśliwi. Docieramy do wioski Cunkani (3800m), gdzie na boisku lokalnej szkoły, rozbijamy obozowisko.
Obiad i aktywny odpoczynek: mecz piłki nożnej. A potem była kolacja, karciane rozgrywki, niekończące się dyskusje i cóż, kolejne dobranoc podróznicy! Lecz dla kogo dobranoc, dla tego dobranoc. Podczas gdy Gringos poszli grzecznie spac, my, świadome ciązacych na nas obowiazkach umocnienia polsko-peruwiańskiej przyjaźni, staramy się godnie pełnić rolę emisariuszek wychwalających słowiańskiego ducha. Mroźna noc, środek Andów, a w namiocie kuchennym lekcje tańca, bruderszafty, śpiewy, gitary... - Idziemy na imprezę - powiedział Freddy. Noc, środek pustyni, tysiąc pięćset sto gwiazd na niebie... - Cóz - spojrzałyśmy po sobie pełne niewiary - Vamos! Bo gdzieś wśród pól i szczytów Cordilleras, dziesiątki kilometrów od cywilizacji, w miejscach zapomnianych przez bogów żyją ludzie, którzy mimo iż 365 dni w roku chodzą w sandałach, myją się pewnie systemem Germinalowskich górników, mieszkają w jednej izbie z klepiskiem, kurami i krową, posiadają pośród składu mebli telewizor, dvd i pokaźną kolekcję CD najgorszego popu na świecie, czyli latynoskiej cumbi... Nie ma rzeczy niemozliwych, babe ;)
Cumbia i peruwiańscy ksiązeta!
Dzień 2 (2 września), czyli piłka wodna
Pobudka z tajemnicą uśmiechu na ustach - kolejny piękny dzień i nowa przygoda. Wyruszamy rankiem w stronę wioski Lares, gdzie czekają już na nas aquas calientes, czyli gorące jeziorka, w których zanużymy nasze boskie ciała. I znów sportowe rozgrywki: piłka wodna! Po lunchu czeka na nas sentymentalne pożegnanie z tragarzami, których praca w tym momencie właśnie się kończy. Wspólne foty, napiwki, podziękowania, oklaski - znów jedność, przyjaźń i łzy wzruszenia.
Ekipa Llama Path i Superpoderosas
Dla nas Gringos to jednak początek kolejnej wielkiej przygody, wartej chyba osobnego posta... Jutro sspotkanie z mistycznym Machu Picchu!