22 August 2008

Happy hours in Arequipa

Arequipa, the White City, Biale Miasto. Zwane "bialym" od setek lat z dwoch powodow: po pierwsze z racji na to, ze zostalo ufundowane przez bialych konkwistadorow, ktorzy przybyli do Nowego Swiata - tak Arequipe nazwali wyparci ze swojej ziemi Indianie; po drugie miasto nosi miano bialego, gdyz wiekszosc przepieknych budowli w centrum wzniesnionych jest z bialego, wulkanicznego kamienia, sillaru.
Dla nas Arequipa to trzy majestatyczne i bardzo aktywne wulkany w tle (El Misti, Pichu Pichu i Chachani), kolonialny hostel i sniadania na tarasie, upalne Slonce i wytrwala, ciezka praca nad opalenizna, zemsta Ekeko, przechadzki wsrod niezwykle bialych budynkow w cieniu palm i arkad, lekcje keczua (jezyk Inkow), rozwalanie wloskich orzechow scyzorykiem (w tym miejscu pozdro dla Mister Zbiga, za wyuczenie Jo Bl harcerskich umiejetnosci a la MacGyver), uduchowiony (yeyeye) spacer po konwencie Santa Catalina, wypatrywanie Llosy oraz bliskie spotkanie z frenetyczna Juanita (mumia dziewczynki z plemiena Inkow, ktora 500 lat temu zostala oddana w ofierze na przeblaganie boga wulkanu - cialo dziewczynki, odnaleznione przed 13 laty przez uczonych z amerykanskiego uniwersytetu, zachowalo sie niemal nienaruszone dzieki hibernacji w lodowcu; sil vous plait - Juanita we wlasnej osobie: http://www.mountain.org/images/reinhard/2icemaiden2.jpg ).

Konwent Santa Catalina Mumia Juanita

Jesli bogowie pozwola, jutro powrot do Puno i stamtad Inka Express, czyli punkt kulminacyjny naszej Gringo Podrozy, Cuzco, coraz blizej! Adios!
Chodzimy po miescie

Kanion Colca & Chivay - lot kondora

Pieknego, slonecznego poranka bohaterki naszego pamietniczka dotarly do Bialego Miasta - slynnej Arequipy. Zakreciwszy sie na zgrabnych nozkach, zalatwily hostelik - w niezwyklej kolonialnej kamienicy - gdzie rowniez zarezerwowaly dwudniowy wypad na kondory. Nocna eksploracja miasta, pobudka wczesnym rankiem i najwiekszy kanion na swiecie niemal na wyciagniecie reki! Bardzo turystycznym autobusem, w towarzystwie miedzynarodowych podroznikow, z przedziwnymi dygresjami przewodnika w tle, po kilku godzinach urozmaiconych ulubiona herbatka z koki, wykladem na temat gatunkow peruwianskich kameli (bo mamy tu lamy - bez futra na pysku, z podniesionym ogonkiem i podstawionymi uszkam, vikuñe - smukle i brazowe jak sarenki, o zdecydowanie najlepszym i najdrozszym futrze (kilkaset amerykanskich dolarow za kg), alpaki (alpacas) - z futrem na pysku i z mizernym ogonkiem oraz czwarty rodzaj kameli, ktore sa zagrozone wyginieciem, a ktorych to nazwy nie pamietam) bienvenidos, czyli witajcie w Chivay.
Chivay, gdzie Gringo w czapkach z lamami kontrastuja z oddanymi codziennym handlem Indianami. Targi, sklepiki, agencje turystyczne i klimat zapadlej dziury. Dziury, ktorej jedna z ulic nazywa sie Polska (sic!) - to Polacy zbadali i wymierzyli dokladnie peruwianski kanion.
Z braku atrakcji i nadmiaru wolnego czasu (wypad na kanion i slynne sepy dopiero dnia nastepnego), nasze podrozniczki przespacerowaly sie na miejscie katakumby. Asymilacja z natura, pojenie Gosy winem, partyjka pokera i buenas noches mrozne Chivay.
Pobudka tradycyjnie poganska godzina, coca mate i polowanie czas zaczac (w kazdym z chivayskich sklepikow mozna kupic wymyslna proce na kondory z napisem "pozdrowienia z kanionu Colca").
Kilka godzin gorskich serpentyn i grupa survivalowcow dotarla nad brzegi kanionu. Tlumnie zawyli "wooooooooooo" - bardzo, bardzo wielki kanion (do 3 tysiecy metrow w dol).
Treking dla emerytow i zajecie strategicznych miejsc na skale - Gringos jak sepy, na ktore przyszli popatrzyc, wylozeni na skalnych polkach w upalnym Sloncu. Godzina wyczekiwania zostala ukoronowana lotem kondora - wielkie sepiska zatoczyly zlowrogie kola nad grupa smialkow. Widok niezwykly: olbrzymie ptaszyska kolujace nad wielkim kanionem. Brr. Kilka udalo nam sie ustrzelic... fotograficznie.Sugerowane tlo muzyczne: 

17 August 2008

Puno & Uros plywajace wyspy

Bienvenido a Peru!
Kolejna sliczna pieczatka w paszporcie i historyczne przejscie. Tradycyjne opoznienia autobusow, Indianki z szafa na srodku pola - i nie zmienia sie nic - latynoskie poplatanie.
Docieramy do Puno: miasta slynnnego przede wszystkim jako baza wypadowa na wyspy Uros, o ktorych ponizej slow kilka. Puno w bardzo urodzinowych rytmach salsy, pobudka wczesnym rankiem i turystyczna ekspedycja na plywajace wyspy.


Wyobrazcie sobie indiaskie plemie Uros, ktore zmuszone do opuszczenia swojej ziemi, znalazlo sobie za nowe miejsce zamieszkania jezioro Titikaka. Na jeziorze zbudowali wyspy. Warstwa zaczepionego do dna linami torfu, kilka warstw ulozonej na przemian trzciny - wyspa i nowe domostwo gotowe!!!
Wyspy, jest ich okolo 42, polozone sa w odleglosci jakichs 20 minut od Puno. Plywajace wyspy zamieszkiwane sa przez Indian, ktorzy zyja na nich w swoich trzcinowych domkach, utrzymujac sie z glownie z turystow, jedzac zlowione w jeziorze truchas (pyszna rybka) i ustrzelone ptaki (z broni, ktora prezentuje Gosa).
Byl wyklad, muzyczny popis grubiutkich Indianek, ktore zaspiewaly kilka chwalacych zycie na trzcinie piesni oraz bardzo znudzone "Vamos a la playa, o oooo". Upalne peruwianskie slonce, lenistwo na trzcinowych lodkach, zdjecie z orlem za 5 pesos i nieskonczone zdziwienie nad sposobem i trybem zycia tych ludzi.
A jutro floating Powerpuffs - viajamos a la Arequipa!
Sugerowane tlo muzyczne:

14 August 2008

Titikaka: Copacabana i Isla Slonca

Opuszamy szalone latynoskoscia La Paz.
Destination (oh no no no) - Titikaka!
Titikaka, czyli najwyzej polozone na swiecie jezioro - 3.800 m n.p.m.
Boliwijsko-peruwianska, niesamowicie niebieska woda z mitycznymi wyspami Inkow: Slonca i Ksiezyca (Isla del Sol y Isla de la Luna).
Nad brzegami swietego jeziora copa, Copacabana. Tym razem nie plaza, gdzie Lola i Tony popadli w szalona milosc, a najswietsze miejsce boliwijskich modlow, siedziba Virgen de Copacabana. Przyozdobiona kwiatami i tysiacem kolorowych bibelotow Swieta Pani kroluje w swojej katedrze, otoczonej jarmarkiem cudnie kiczowatych dewocjonaliow.
Kilka handlujacych uliczek, targ, gdzie kupic mozna wszystko: od soczkow w woreczkach poczawszy, na odrabanych lamich glowach konczac.Zapomniany przez wszystkich hostel Luna, przemile irish towarzystwo i wpierdol (wybaczcie) na moje 16 urodziny - przyjaciolki zafundowaly mi droge krzyzowa, czyli wspinaczke na gorujace nad miescinka wzgorze pietnastu krzyzy, pod ktorymi lokalni handluja resorakami (nie pytajcie, bo nie wiem). Ah, byl jeszcze staruszek ze swoim mascotem (zwierzaczkiem domowym w sensie) - czarujacym armandilo, czyli pancernikiem we wlasnej osobie. Wyspa Slonca, miejsce gdzie narodzil sie bialy bog Inkow Viracocha oraz samo Slonce, czyli Inti. Turystyczna lodeczka dotarlysmy do brzegow swietej wspy. 300 metrow meczenniczej wspinaczki schodami Inkow, male indianskie dziewczynki (Ajmara lub Keczua) oferujace ¨foto con jama¨ za piataka, czerwone baby poganiajace trzcinowym batem osiolki, ktore wbrew stereotypom, pokornie wnosza na szczyt wyspy pitna wode.
Mistyczna swiatynia Inkow, gdzie skladali swe krwawe ofiary Sloncu i Ksiezycowi. I cos, dla czego przede wszystkim warto odwiedzic slynna Isle - niesamowity widok na jezioro. Jezioro skapane podzwrotnikowym sloncem.
Podziwiajcie!

12 August 2008

Peace in La Paz

I 40 szczesliwych Gringo-wybrancow dojechalo do La Paz.
La Paz - wyobrazcie sobie starego amerykanskiego boga, ktory wykopal wielka dziure, by umiescic miasto posrod wielkich gor. Kotlina? Dolina? Wielka, wielka dziura, z brzegami porosnietymi chaosem ceglanych domkow. W tle majestatyczna Illimani (osniezony szczyt).
La Paz, jak kto woli, jedna wielka favela.

Prawdziwa miejska dzungla domow, targow, handlujacych indianskimi precjozami Indianek, wyrzykujacych nazwy kierunkow taksowkowi naganiacze, olbrzymie owocowe salatki za 6 boliwianow, targ czarownic, zasuszone zarodki lam na szczescie, bozek pomyslnosci Ekeko, cudowny chaos kolorow, dzwiekow i zapachow.

Zasuszone zarodki lamy na szczescie. Targ Czarownic.
Wszystko pod prad, przy nieodlacznej kakofonii klaksonow i okrzykow. Pucybuci, romantyczne uliczki, niezwykle muzea, kolorowi ludzie i spaleni upalnym boliwijskim sloncem Gringo.

Gosa molestowana przez ulicznych pucybutow - w koncu ulegla. Go i nasz przyjaciel Felix.

Calle Jaen i boliwijskie uczennice

My trzy plynace na fali tego niesamowitego miejsca.

11 August 2008

Tour de Salar Babe!

Tour de Salar - trzydniowa eksploracja solnej pustyni i wielu innych miejsc niesamowitej Boliwii. Kilkaset kilometrow pustyni i skrywanych przez nia tajemnic az po chilijska granice.
Nasz rajdowy team - Jo, Go, kucharka Magda, Belgijka Elize, nasz kierowca Juan, para Francuzow Ana i Xavier, drugie Jo.

DZIEN 1

O godzinie 11 pakujemy plecaki i prowiant na dach jeepa, siebie do srodka i w rytmie boliwijskich przebojow wyruszamy na wyprawe! Jako ze Juan przez trzy dni mlocil wkolo trzy plyty - boliwijski folk "po prostu kocham!"
Pierwszy przystanek to frenetyczne cmentarzystko boliwijskich pociagow. Swego czasu swietnie dzialajace polaczenie Chile-Boliwia, dzis miejsce na sesje zdjeciowe pomyslowych Gringo.

Jedziemy dalej! Juan nie szczedzi silnika. I wplywamy na suchego przestwor... yyy, Salar de Uyuni. Najwieksza solna pustynia na swiecie! Salar jest pozostałoscia po wyschniętym slonym jeziorze polozonym na plaskowyzu Altiplano w Andach. 3653 m n.p.m.! 200 km kwardatowych niekonczacej sie bialej pustyni. Powierzchnia soli na pustyni przyrasta 2 cm na miesiac. Sol jest co jakis czas zagarniana w kopczyki, a pozniej wywozona do fabryk i przetworni. Nas interesowala jednak bardziej estetyczna strona tego niezwyklego pustkowia. Blekitne, lekko zachmurzone niebo i solna biel az po horyzont.

Salar to rowniez kuszace miejsce fotograficznych eksperymentow by Powerpuffs :)


Lunch na pustyni (nasza boliwijska kucharka okazala sie mistrzynia!) - danie numer jeden - mieso lamy! Hmm, cos jak bardziej smierdzaca wolowina.

Jedziemy. Przed nami wyrastajaca jak gdyby z nikad Isla de Pescado - byla rafa koralowa, ktora ukochaly sobie wyrastajace nawet na 20 metrow kaktusy! To wszystko na tle bialej pustyni. Przechadzka wsrod labiryntu kaktusow - giganty na wyspie maja nawet tysiac lat!

Dzien pierwszy zakonczony - jedziemy na nocleg w... solnym hostelu. Solny budynek, solne lozka, solne stoly i przepyszna boliwijska kolacja. Buenas noches!

DZIEN 2

Buenos dias - Juan budzi nas z naszych slonych snow wczesnym rankiem, sniadanie i jedziemy. Krok pierwszy - wulkan Diablo i surrealistyczne magmowe skaly - skutek dzialania ow Szatana.


Vamos! Kilometry pustyni zostaja za nami. Krajobraz raz ksiezycowy, raz rodem z Marsa. Pustnie, przedziwne skalne formacje, gory na dalekim horyzoncie, kaktusy i nieodlaczy element boliwijskiego krajobrazu - przeurocze, choc nie az tak smaczne, lamy.

Dojezdzamy do pierwszej laguny. Wyrastajace nagle gdzies na srodku pustyni jezioro, ktore za miejsce dostojnych przechadzek obraly sobie przeslicznie rozowe flamingi!
Lunch w towarzystwie rozowych ptaszynek i jedziemy na kolejna pustynie. Slynnna skala w ksztalcie drzewa, upadla Jo, wspinaczkowe popisy, dzikie plasy i jeszcze dziksze zdjecia.
Woda, pustynia, woda - boliwijski krajobraz zachwyca roznorodnoscia. W jednej chwili z czerwonej pustyni przenieslismy sie nad brzegi kolejnej laguny - Laguna Rosa - spektakulany cud!
I nocleg na ponad czterech tysiacach metrow. Buda w srodku pustyni, przemarznieci Gringo (na dworze jakies minus 20...), wystepy indianskich dzieci i nadzieja na przetrwanie mroznej nocy. Slodki sen z czterema warstwami bluz, bluzek, indianskich swetrow, w czapce, szaliku, rekawiczkach i welnianych skarpetach, wszystko to owiniete w spiwory i trzy warstwy kocy. Slodkich snow! Brr!

DZIEN 3

Pobudka o 5! O, Juan - litosci! Na dworze minus 30. Szron na wasie, lunatyczne zaladowanie sie do jeepa - jedziemy! Na pobudke - ziejace siarka gejzery! Puff puff parujaca z glebi ziemi woda na tle wschodzacego slonca. I widniejacy w tle baaaardzo aktywny wulkan - na nasze szczescie tego dnia leniwy.
Zimno, przeszywajace zimno!
Ale jedziemy dalej - nadzieja na rozgrzanie zlodowacialych cial, czyli Aquas Calientes, gorace zrodla. Wyzwanie dla prawdziwych... dla odwaznych w kazdym razie. Rozebrac sie do bikini przy minus 30 i wskoczyc do bardzo goracego, naturalnego jacuzzi. Gosie serdecznie gratulujemy :)
Zlodowaceni i ci rozgrzani goraca woda, udalismy sie na sniadanie - smialkowie, ktorzy pozwolili sobie na kapiel z soplami na wlosach (sic!) zasiedli do stolu. I jedziemy w kierunku chilijskiej granicy. Po drodze Laguna Verde - zielona, przepiekna laguna na tle osniezonych gor. Tysiace barw i kolorow! I bardzo artystowskie doswiadczenie - pustynia Salvadora Dali. Inspiracja? Znajoma przestrzen. Czysty surrealizm!
Pozniej byly znajome kilometry pustyni, dzikiej drogi przez rzeki i gory (opona pekla tylko raz), wizyta w indianskiej wiosce na luch, lamy, lamy i pustynia.
Wieczorem powrocilismy do Uyuni. Uyuni bardzo zajetym swietowaniem niedpodleglosci i jutrzejszego referendum. My i dziesiatki innych podroznikow zostalismy zmuszeni do pozostania w tej uroczej dziurze na conajmniej kolejny dzien.
Z wielka nadzieja na przyszlosc i na wznowienie niedzielnym wieczorem ruchu oddalysmy sie lenistwu.

A niedziela? Wielka feta. Muzyka, folklor i prohibicja. Gringo jak leniwe koty wylozeni na lawkach, oczekujacy na cud. Cud, ktory dla nas sie stal - przemily Alberto z agencji za flaszeczke Wyborowej (nasze magiczne plecaki kryja wiele tejemnic), zarezerowal nam bilety na wieczorny, jedyny autobus do La Paz!

Adios Uyuni! Bienvenido La Paz!

10 August 2008

Do Boliwii droga nie jest prosta...

Planowanych 30 godzin w autobusie nie bylo. Pewien bardzo felerny poker i zamiast pojechac do Salty, zostalysmy na noc w Mendozie. A tam: David, Enriqe, Sokrates i yerba mate, czyli argentynska "fajka pokoju". Yerba mate to herbata (w smaku przypomina zielona), ktora popija kazdy sznujacy sie Argentynczyk (szczegolnie ten z poludnia). Bez mate, specjalnego drewnianego pojemniczka z metalowa rurka oraz termosu z goraca woda z domu sie nie rusza.

Zestaw do picia Mate

W dalsza podroz ruszylysmy wczesnym rankiem. Mendoza-La Quiaca jedyne 30 godzin. Salta zostala definitywnie przelozona na kolejna wizyte w Ameryce.
Droga byla dluga, bardzo, bardzo, bardzo dluga...
Za oknami pustynia, pustynia, pustynia i pustynia. Tysiac piecset sto gwiazd i Ksiezyc. Ale nie ten Ksiezyc, ktory widzimy w Europie. Tu rogalik jest przewrocony na plecy.
Minela noc, Gladiator po hiszpansku i wjechalismy na polna droge, ktora zawiodla nas do granicy. La Quiaca - pustynny kurz, watahy kundli i biegajacy z wielkimi tobolami na plecach Indnianie. Wrazenie niesamowite! Znalazlysmy sie nagle w swiecie ze zdjec w National Geographic i reportazy Cejrowskiego. Lokalne kobiety w tradycyjnych strojach: dwa czarne dlugie warkocze, zazwyczaj zwiazane na koncach ze soba lub przedluzone oryginalnymi ozdobami, na czubku glowy kapelusik, spodnica do kolan i ponczo. Na plecach tobolek z towarem na handel lub para ciemnych, swiecacych oczek.
Boliwijskie chicas

Miasto. Hmm, zacznijmy od dworca - walaca sie buda, koczujacy wokolo Indianie z tonami pudel, zawiniatek i toreb, baby wykrzykujace nazwy - lokalny sposob na reklame firm przewozniczych. Do granicy 15 minut piechota wg naszej Biblii, wiec idziemy. Szybciej i szybciej, poganiane przez biegnacych wszedzie ludzi. Co tu sie w ogole dzieje? Jak dowiedzialysmy sie pozniej, w Boliwii rozpoczyna sie wlasnie trwajace trzy dni swieto narodowe i... lo siento, ale sama nie wiem po co oni tak biegali ;)
Tajemnica biegajacych Indian

Granica, czyli trzeba isc po pieczatke. Idziemy wiec za tym calym kolorowym i biegnacym tlumem wzdluz metalowej siatki, co jak sie domyslilysmy po okrzykach mijajacych nas tragarzy, nie bylo najlepszym wyborem.
Dostrzegamy wlasciwe przejscie graniczne - dwie budki i dumnie powiewajace flagi. Vamos!
Argentyna - SALIDA!, czyli pieczatka wyjsciowa. Boliwia - kilka formularzy, przyspieszone bicie serca - ENTRADA!, czyli turystyczna wiza przyznana. Witamy w dzikiej Boliwii!
Dworzec w Villazon

Idziemy na dworzec. Villazon - jeszcze wiekszy chaos! Zar plynacy z nieba, kurz, umorusane dzieciaki i usmiechnieta twarz prezydenta Evo Moralesa (Evo - si! "przedreferendumowa" propaganda).
Evo Morales - ukochany prezydent biednej czesci spoleczenstwa. Juz dzis znamy wyniki referendum: 63% na si!

Baby zawodzace swoje "Potosiii, Potosiiiii!". My lekko skolowane, ale co tam, idziemy po bilety. Kilka sentencji po hiszpansku, szczegolnie te zwiazne z handlem, mamy opanowane do perfekcji. "Tres billetes para Uyuni, por favor... Gracias!". Bilety mamy. Pozostaje nam 6 godzin oczekiwania na najblizszy autobus, czyli czas na socjologiczno-etnograficzne obserwacje. Trzy empanadas na sniadanie - mmmmniam!

Upalny czas oczekiwania minal, idziemy na dworzec gdzie... zaczelo sie najlepsze. Tlum lokalnych, niekonczace sie zawodzenie "Potosii, Potosiiiii!" i dosc pokazna grupka Gringo. Podjezdza autobus, zaraz za nim przybiega grupa policjantow, ktorzy kaza kierowcy odjechac. I tak kilka razy. Glupiejemy. Na szczescie zawiazuje sie komitet zdezorientowanych travelersow, do ktorego zapisujemy sie ochoczo. Jak sie okazalo, droga z Villazon jest zablokowana. Strajki i rozruby. Zaden autobus prawdopodobnie z miasta nie wyjedzie. Karramba! I co dalej? Komitet w skladzie: my trzy, grupka Francuzow, dwoch bubkow z UK oraz przemila, nasza przyszla towarzyszka podrozy, Raisa z RPA. Ustalone zostaja trzy alternatywne rozwiazania: przekupic taksowkarza, ktory jakas boczna droga przemknie do Tupizy (nasze destination), pojechac do Potosi, co rowna sie z nadlozeniem drogi na solne pustynie (nasze kolejne destination), ewentualnie zaufac zapewnieniom kolesia z kasy (z nory biletowej w sensie) i czekac na autobus do Tupizy, ktory moze o 18, moze 0 20 na pewno wyruszy. Wraz z Raisa postanawiamy zaczekac. Przyjedzie, nie przyjedzie, butelka wina za grosze, dworcowa poczekalnia, najwyzej przeczekamy do rana.
Decyzja okazala sie trafna: okolo godziny 17 podstawili autobus! Alleluja! Hyc, jedziemy. A nasze plecaki - na dach! PS. Dzis juz moge dodac, ze stopien totalnego zakurzenia plecaka, wlosow i calych nas stal sie immanentna czescia naszej boliwijskiej przygody.
Plecaczki na dach!

Przygoda nie bylaby przygoda, gdyby nasz przedpotopowy autobus Trans Segovia wyruszyl i dojechal do Tupizy bez wiekszych przeszkod. Trase Villazon-Tupiza pokonuje sie w iscie rajdowych warunkach w 2 godziny. My jechalysmy 8...
Kurz, podskoki, wyboje, strajkujacy Boliwijczycy, market z bingo na ziarenka kukurydzy, orkiestra deta, droga przez wawazy, 300% normy ilosci pasazerow autobusu... jazda!

W koncu dojezdzamy! Stan skupienia zoombie, ciemna boliwijska noc i pukanie w drzwi hostelu. Nasi braci w niedoli Francuzi, ktorzy dojechali do Tupizy wspomniana taksowka, zarezerwowali nam na szczescie pokoj - zaspany Rodrigo klucznik bez wiekszego szemrania zaprowadzil nas do pokoju. Trzy koce, koldra, spiwor i moze jakos nie zamarzniemy. Ciekawostka meteorologiczna: srednia temperatura w Boliwii w ciagu dnia 25 stopnii, noca minus 15.

Podudka o 5. Idziemy na busa do Uyuni. Busa nie ma. Wracamy spac. Podbuka o 9. Idziemy na busa do Uyuni - bus jest! Jedziemy! Przed nami urocze, bardzo zakurzone i baaaardzo wyboiste osiem godzin drogi. Boliwia - pustynia, lamy, krete drogo smierci, lamy, lamy, lamy i kaktusy. W autobusie jeszcze jeden Gringo - przyszly towarzysz podrozy James z UK. A droga dluuuuuga jest... nie wiadomo czy ma kres...

Typowa droga w Boliwii

Na szczescie miala. Dojezdzamy do Uyuni. Brudne i smierdzace ale radosne :)
Poszukiwania hostelu oraz firmy z ktora udamy sie na kilkudniowy wypad na pustynie, a w koncu zasluzone piwko w Gringo barze Lama, gdzie przebojem jest drink o wyzywajacej nazwie "Llama´s sperm" (skosztowalysmy, a jakze;)
Buenas noches Uyuni, jutro wielka przygoda!

03 August 2008

Ach, kiedy znow rusza dla nas dni...

Ach, kiedy znowu ruszą dla nas dni?
Noce i dni!
I pory roku krążyć zaczną znów
Jak obieg krwi:
Lato, jesień, zima wiosna -
Do Boliwii droga prosta! (sic!)
Wiosna, lato, jesień, zima
Nic mi się nie przypomina!

Dzis zostalysmy pokonane przez nature! Nasz perfekcyjny plan - po raz pierwszy, i dajcie wszyscy amerykanscy bogowie ostatni - zostal okrutnie zmieniony. Zakladany wyjazd do Argentyny zostal anulowany na autobusowym dworcu, gdzie poinformowano nas, ze w gorach grasuje sniezna zamiec i granica zostala zamknieta (zdaza sie to bardzo czesto - bylysmy tego swiadome, ale zwiodlo nas poranne slonce). W kazdym razie Santiago - przymusowe, choc nikt tu nie narzeka - po raz piaty.

Minus calej sytuacji jest jeden - prawdopodobnie bedziemy zmuszone zrezygnowac z odwiedzenia Salty. Plan na najblizsze dni: Santiago-Mendoza 9h, dwie godziny na Malbec (dworzec w Mendozie), Mendoza-Salta 18h, Salta-La Quica lub Villazon (boliwijska granica) 7,5 h.
Zyczcie nam komfortowych autobusow...
Sugerowane tlo muzyczne http://odsiebie.com/pokaz/10127---1b2b.html

01 August 2008

Plan podrozy (itinerary) - wind of changes!

Valparaiso and raindrops keep falling on our heads

Deszcze niespokojne.
Zmokle psy.
Koty.

Atomowki.
Romantycznie mgliste Valparaiso.
Statki widma na Pacyfiku, nawiedzony dom Pabla Nerudy, impresjonistycznie rozmazane kolory rozsypujacych sie domow i przedziwnych graffiti .
Artystyczno-anarchistyczna wolnosc: platanina kabli, palm i kaktusow.
Bardzo, bardzo nastrojowe Valparaiso.

Yeatsy rain. Wet dogs. Cats. Powerpuffs. Romantic and foggy Valparaiso. Phantom ships on Pacific, hounted hous of Pablo Neruda, impressionistic colours of houses that falling apart.
Anarchistic and artistic freedom, warren of wires, palms and cactuses.
Very, very atmospheric Valparaiso.