13 March 2009

Lares Trek con Llama Path

Dzień 0 (30 sierpnia), czyli wielkie rozpoznanie

W knajpie przy piwie pokoju siedzi Rusek, Niemiec i trzy Polki. Polki spóźnione na swoje organizacyjne spotkanie mającego się odbyć JUŻ nazajutrz treku na Machu Picchu. Rusek w porfirycznie podejrzany sposób sączy kawę, Polki rozluźnione zaczynają się zastanawiać, czy nie wypadałoby jednak ruszyć biegiem na spotkanie, na co Niemiec rozładowuje atmosferę słuszną uwagą: - Na wyprawie w grupie macie Niemców i Amerykanów, prawda? Niemcy pewnie juz piętnaście minut przed umówioną godziną stali pod drzwiami organizatora nerwowo obgryzając pięści i rzucając soczyste "scheise" w stronę wiecznie spóźnionych Latinos. Amerykanie, jak zakładam, krązą taksówką wokół placu, nie mogąc się zdecydować co to znaczy i "prosto i na lewo". A Polki? Pijane i chichoczące wpadną na spotkanie z piętnastominutowym poślizgiem...
I mimo, że szkoda nam było kończyć te sąsiedzkie pogaduchy, pognałyśmy do siedziby naszego organizatora wyprawy na wielkie rozpoznanie.

W biurze Llama Path czekała już na nas ciekawa grupka współtowarzyszy wyprawy: poza wspomnianymi już Niemcami w liczbie dwóch, ośmiorgiem Amerykanów (60-letni pół Cheeroki cowboy included), dwiema Francuzkami oraz surfingowcemSzwedem, atrakcją okazał się jeden z naszych przewodników, ciemnooki Elisban celujący do kazdego z nas soczystym "chico, chica, chicas". - Ok, chicos. Poczęstujcie się herbatką z koki, chicos. Jutro od 4.30 zaczynamy was odbierać z hosteli, chicos. Z czego się tak śmiejecie, chicas? Bądźcie gotowi, chicas, jutro zacznie się coś, czego nie zapomnicie do końca wszych dni, chicas!
Zatem vamos!


Dzień 1 (31 sierpnia) czyli o żuciu koki


Piękny, mroźny poranek w Hospedaje Inka. Łup, łup, łup - Wstawać, chicas! Plecaki, worki z ekwipunkiem, Powerpuffs koszulki na pierś i w drogę ku przygodzie i pięciotysięcznym Andom.

W autobusie poznajemy naszego drugiego przewodnika: Freedie, znawca gwiezdnych konstelacji i układów cumbi, który przed każdym drinkiem ofiarowuje Matce Ziemi łyk cennego napoju, i który nie tylko przepłynął Amazonkę wpław, ba, jest zdolny nawet w środku pustyni Andów zorganizować potancówkę z zainstalowanym w stajni zestawem kina domowego marki Urubamba. 
- Hey girls, where are you from?
- Poland.
- Holland, niiice. Hoe gaat ie?
- ...

Po godzinie (a tak btw, wybaczcie niespójność czasu narracji) docieramy na start naszego treku. Położonej na wysokości 2840 metrów wiosce Pumahuanca, połozonej między Świętą Doliną Inków (Sacred Valley) a miejscowością Pisac i rzekąUrubambą. Piękne peruwiańskie słońce, nasza odważna ekipa, Elisban zwany Chico, mistrz ceremonii Freddie, naszych 12 tragarzy, kucharzy i namiotowych oraz dźwigające nasze plecaki konie - wypada tylko rozpocząć biesiadę. Po tym jak mali indiańscy przyjaciele przygotowują nam stanowiska z miseczką wody, mydłem i ręcznikiem dla każdego z uczestników, montują polową kuchnię i stołówkę, serwując śniadanie rodem od Tiffaniego (naleśniki z syropem toffie, sałatka z owoców, kawa, herbata, owsianka...) szczęki nam Gringosom opadają do samej ziemi.

Po pierwsze higiena...

Po śniadanku nadchodzi czas na prezentacje osobiste: każdy słówko o sobie, Freedie słówko o chłopcach, brawa, wiwaty - wyruszamy!

Ekipa Lares Trek w komplecie


Dziś wedle zapowiedzi przewodników dzień "umiarkowanej trudności". Wspinamy się skalistą ścieżką po zboczach gór, schodzimy w dolinę, przed nami wyrasta fantastyczny las elfów - plątanina dziwacznych drzew porośniętych roślinnością - dalej znów wspinaczka.
Vamos!
Mijamy stado pędzonych przez kolorowo ubraną Indiankę lam - ciekawe kto bał się kogo bardziej?! Gosa nawiązała z jedną konwersację - przeciągłą wymianę pisków...

Lama

W samo południe odpoczynek w ruinach starej świątni Inków, gdzie Freddie i Chico pokazują nam jak prawidłowo żuć energetyzujące liście koki - świętość i zbawienie dla ludzi zyjących na wysokościach (gorzkie paskudztwo obklejające zęby) oraz snują opowieść o mądrości, potędze i tajemnicach imperium Inków.

Koka doda ci skrzydeł!

I mimo że upalne słońce roztapia nas po woli, słuchamy w napięciu. A potem znów w drogę. Maszerujemy dziarsko - my trzy okrzyknięte już przez Chico Superpoderosas niemal na czele ekipy. Jak się okazało nasza wątpliwej jakości kondycja okazała się wcale niezła, w każdym razie w sam raz na dotarcie do miejsca naszego pierwszego noclegu, połozonej na wysokości 4100 metrów rozległej dolinie Puyoc. Słońće po woli zachodzi, temperatura z ponad 20 stopnii w plusie zaczyna nieubłaganie zmierzać do zera... Nasi chłopcy (tragarze) rozbijają obozowisko: dwuosobowe namioty, stołówkę, kuchnię i dwa romantyczne baños.

Obóz numer jeden

Baños

Poza przepyszną kolacją i rozgrzewającym winkiem czeka na nas noc towarzyskich anegdotek i najstraszliwszych historii o duchach. Bo kto wie, co czai się na tych odludziach? Groźne masywy Andów w tle, pustkowie, jakieś minus 10, frenetyczny księżyc i świadomość przebywania na końcu świata, w środku niczego... brr!


Dzień 2 (1 września) czyli umocnienie polsko-peruwiańskiej przyjaźni


Pobudka pogańską godziną. Herbatka koki na rozgrzewkę i z dźwięczącymi w uszach przewodników słowy (nieeufemistycznie) "dziś dostaniecie po dupach" wyruszamy w stronę stromej ściany okrutnie, niczym bramy Morii, mrożącego krew w żyłach pasażu Sicllakasa. Nie było, no nie było łatwo...

Na trasie - Yanacocha (4200m)

W zasadzie wciąż się zastanawiam jakim cudem udało nam się tam... dosapać. Po kilku godzinach ambitnego zaciskania zębów - nie mogłyśmy sobie pozwolić, by ktoś odebtał nam chwalebną drugą pozycję - alleluja! Szczyt! My bez płuc, bez nóg, z białymu plamami przed oczyma duszy stanęłyśmy na szczycie. A widok był nieziemski... Jezioro Pachacutec, śnieżne szczyty Pitusiray i widniejący gdzieś w oddali Salcantay (6271 m), najwyższy ze szczytów Cordillera Vilcabamba, czyli peruwiańskiej częsci Andów.

My, Freddie i przełęcz Sicllakasa (4600m)

Dalsza cześć szlaku wiodła nas na naszych gumowych nogach między polodowcowymi jeziorkami w dół doliny. Poety by trzeba, by opisać te widoki (Tetmajerowskie cykle o Tatrach...? Hmm, mało, mało!). Po godzinnym odpoczynku na lunch wyruszamy przez rozległe pola ku drugiemu obozowisku. My, góry, zabłąkane owieczki i indiańskie dzieci cierpliwie wyczekujące Gringosów, którzy na pewno mają dla nich jakieś prezenty. Mieliśmy, daliśmy i wszyscy byli szczęśliwi. Docieramy do wioski Cunkani (3800m), gdzie na boisku lokalnej szkoły, rozbijamy obozowisko.

Obiad i aktywny odpoczynek: mecz piłki nożnej. A potem była kolacja, karciane rozgrywki, niekończące się dyskusje i cóż, kolejne dobranoc podróznicy! Lecz dla kogo dobranoc, dla tego dobranoc. Podczas gdy Gringos poszli grzecznie spac, my, świadome ciązacych na nas obowiazkach umocnienia polsko-peruwiańskiej przyjaźni, staramy się godnie pełnić rolę emisariuszek wychwalających słowiańskiego ducha. Mroźna noc, środek Andów, a w namiocie kuchennym lekcje tańca, bruderszafty, śpiewy, gitary...  - Idziemy na imprezę - powiedział Freddy. Noc, środek pustyni, tysiąc pięćset sto gwiazd na niebie... - Cóz - spojrzałyśmy po sobie pełne niewiary - Vamos! Bo gdzieś wśród pól i szczytów Cordilleras, dziesiątki kilometrów od cywilizacji, w miejscach zapomnianych przez bogów żyją ludzie, którzy mimo iż 365 dni w roku chodzą w sandałach, myją się pewnie systemem Germinalowskich górników, mieszkają w jednej izbie z klepiskiem, kurami i krową, posiadają pośród składu mebli telewizor, dvd i pokaźną kolekcję CD najgorszego popu na świecie, czyli latynoskiej cumbi... Nie ma rzeczy niemozliwych, babe ;)

Cumbia i peruwiańscy ksiązeta!

Dzień 2 (2 września), czyli piłka wodna


Pobudka z tajemnicą uśmiechu na ustach - kolejny piękny dzień i nowa przygoda. Wyruszamy rankiem w stronę wioski Lares, gdzie czekają już na nas aquas calientes, czyli gorące jeziorka, w których zanużymy nasze boskie ciała. I znów sportowe rozgrywki: piłka wodna! Po lunchu czeka na nas sentymentalne pożegnanie z tragarzami, których praca w tym momencie właśnie się kończy. Wspólne foty, napiwki, podziękowania, oklaski - znów jedność, przyjaźń i łzy wzruszenia. 

Ekipa Llama Path i Superpoderosas


Dla nas Gringos to jednak początek kolejnej wielkiej przygody, wartej chyba osobnego posta... Jutro sspotkanie z mistycznym Machu Picchu!