20 November 2010

Gringo Summer opowieść

By rozpocząć chronologiczną lekturę naszych południowoamerykańskich przygód kliknij tutaj:

http://powerpuffsgringosummer.blogspot.com/2008_06_01_archive.html

Have fun!

13 May 2010

Lima uszczęśliwi Cię w...

www.happyuphereguesthouse.com - czyli realne skutki zakochania się w Ameryce Południowej :)

Zapraszamy! Welcome! Bienvenidos! 


13 March 2009

Lares Trek con Llama Path

Dzień 0 (30 sierpnia), czyli wielkie rozpoznanie

W knajpie przy piwie pokoju siedzi Rusek, Niemiec i trzy Polki. Polki spóźnione na swoje organizacyjne spotkanie mającego się odbyć JUŻ nazajutrz treku na Machu Picchu. Rusek w porfirycznie podejrzany sposób sączy kawę, Polki rozluźnione zaczynają się zastanawiać, czy nie wypadałoby jednak ruszyć biegiem na spotkanie, na co Niemiec rozładowuje atmosferę słuszną uwagą: - Na wyprawie w grupie macie Niemców i Amerykanów, prawda? Niemcy pewnie juz piętnaście minut przed umówioną godziną stali pod drzwiami organizatora nerwowo obgryzając pięści i rzucając soczyste "scheise" w stronę wiecznie spóźnionych Latinos. Amerykanie, jak zakładam, krązą taksówką wokół placu, nie mogąc się zdecydować co to znaczy i "prosto i na lewo". A Polki? Pijane i chichoczące wpadną na spotkanie z piętnastominutowym poślizgiem...
I mimo, że szkoda nam było kończyć te sąsiedzkie pogaduchy, pognałyśmy do siedziby naszego organizatora wyprawy na wielkie rozpoznanie.

W biurze Llama Path czekała już na nas ciekawa grupka współtowarzyszy wyprawy: poza wspomnianymi już Niemcami w liczbie dwóch, ośmiorgiem Amerykanów (60-letni pół Cheeroki cowboy included), dwiema Francuzkami oraz surfingowcemSzwedem, atrakcją okazał się jeden z naszych przewodników, ciemnooki Elisban celujący do kazdego z nas soczystym "chico, chica, chicas". - Ok, chicos. Poczęstujcie się herbatką z koki, chicos. Jutro od 4.30 zaczynamy was odbierać z hosteli, chicos. Z czego się tak śmiejecie, chicas? Bądźcie gotowi, chicas, jutro zacznie się coś, czego nie zapomnicie do końca wszych dni, chicas!
Zatem vamos!


Dzień 1 (31 sierpnia) czyli o żuciu koki


Piękny, mroźny poranek w Hospedaje Inka. Łup, łup, łup - Wstawać, chicas! Plecaki, worki z ekwipunkiem, Powerpuffs koszulki na pierś i w drogę ku przygodzie i pięciotysięcznym Andom.

W autobusie poznajemy naszego drugiego przewodnika: Freedie, znawca gwiezdnych konstelacji i układów cumbi, który przed każdym drinkiem ofiarowuje Matce Ziemi łyk cennego napoju, i który nie tylko przepłynął Amazonkę wpław, ba, jest zdolny nawet w środku pustyni Andów zorganizować potancówkę z zainstalowanym w stajni zestawem kina domowego marki Urubamba. 
- Hey girls, where are you from?
- Poland.
- Holland, niiice. Hoe gaat ie?
- ...

Po godzinie (a tak btw, wybaczcie niespójność czasu narracji) docieramy na start naszego treku. Położonej na wysokości 2840 metrów wiosce Pumahuanca, połozonej między Świętą Doliną Inków (Sacred Valley) a miejscowością Pisac i rzekąUrubambą. Piękne peruwiańskie słońce, nasza odważna ekipa, Elisban zwany Chico, mistrz ceremonii Freddie, naszych 12 tragarzy, kucharzy i namiotowych oraz dźwigające nasze plecaki konie - wypada tylko rozpocząć biesiadę. Po tym jak mali indiańscy przyjaciele przygotowują nam stanowiska z miseczką wody, mydłem i ręcznikiem dla każdego z uczestników, montują polową kuchnię i stołówkę, serwując śniadanie rodem od Tiffaniego (naleśniki z syropem toffie, sałatka z owoców, kawa, herbata, owsianka...) szczęki nam Gringosom opadają do samej ziemi.

Po pierwsze higiena...

Po śniadanku nadchodzi czas na prezentacje osobiste: każdy słówko o sobie, Freedie słówko o chłopcach, brawa, wiwaty - wyruszamy!

Ekipa Lares Trek w komplecie


Dziś wedle zapowiedzi przewodników dzień "umiarkowanej trudności". Wspinamy się skalistą ścieżką po zboczach gór, schodzimy w dolinę, przed nami wyrasta fantastyczny las elfów - plątanina dziwacznych drzew porośniętych roślinnością - dalej znów wspinaczka.
Vamos!
Mijamy stado pędzonych przez kolorowo ubraną Indiankę lam - ciekawe kto bał się kogo bardziej?! Gosa nawiązała z jedną konwersację - przeciągłą wymianę pisków...

Lama

W samo południe odpoczynek w ruinach starej świątni Inków, gdzie Freddie i Chico pokazują nam jak prawidłowo żuć energetyzujące liście koki - świętość i zbawienie dla ludzi zyjących na wysokościach (gorzkie paskudztwo obklejające zęby) oraz snują opowieść o mądrości, potędze i tajemnicach imperium Inków.

Koka doda ci skrzydeł!

I mimo że upalne słońce roztapia nas po woli, słuchamy w napięciu. A potem znów w drogę. Maszerujemy dziarsko - my trzy okrzyknięte już przez Chico Superpoderosas niemal na czele ekipy. Jak się okazało nasza wątpliwej jakości kondycja okazała się wcale niezła, w każdym razie w sam raz na dotarcie do miejsca naszego pierwszego noclegu, połozonej na wysokości 4100 metrów rozległej dolinie Puyoc. Słońće po woli zachodzi, temperatura z ponad 20 stopnii w plusie zaczyna nieubłaganie zmierzać do zera... Nasi chłopcy (tragarze) rozbijają obozowisko: dwuosobowe namioty, stołówkę, kuchnię i dwa romantyczne baños.

Obóz numer jeden

Baños

Poza przepyszną kolacją i rozgrzewającym winkiem czeka na nas noc towarzyskich anegdotek i najstraszliwszych historii o duchach. Bo kto wie, co czai się na tych odludziach? Groźne masywy Andów w tle, pustkowie, jakieś minus 10, frenetyczny księżyc i świadomość przebywania na końcu świata, w środku niczego... brr!


Dzień 2 (1 września) czyli umocnienie polsko-peruwiańskiej przyjaźni


Pobudka pogańską godziną. Herbatka koki na rozgrzewkę i z dźwięczącymi w uszach przewodników słowy (nieeufemistycznie) "dziś dostaniecie po dupach" wyruszamy w stronę stromej ściany okrutnie, niczym bramy Morii, mrożącego krew w żyłach pasażu Sicllakasa. Nie było, no nie było łatwo...

Na trasie - Yanacocha (4200m)

W zasadzie wciąż się zastanawiam jakim cudem udało nam się tam... dosapać. Po kilku godzinach ambitnego zaciskania zębów - nie mogłyśmy sobie pozwolić, by ktoś odebtał nam chwalebną drugą pozycję - alleluja! Szczyt! My bez płuc, bez nóg, z białymu plamami przed oczyma duszy stanęłyśmy na szczycie. A widok był nieziemski... Jezioro Pachacutec, śnieżne szczyty Pitusiray i widniejący gdzieś w oddali Salcantay (6271 m), najwyższy ze szczytów Cordillera Vilcabamba, czyli peruwiańskiej częsci Andów.

My, Freddie i przełęcz Sicllakasa (4600m)

Dalsza cześć szlaku wiodła nas na naszych gumowych nogach między polodowcowymi jeziorkami w dół doliny. Poety by trzeba, by opisać te widoki (Tetmajerowskie cykle o Tatrach...? Hmm, mało, mało!). Po godzinnym odpoczynku na lunch wyruszamy przez rozległe pola ku drugiemu obozowisku. My, góry, zabłąkane owieczki i indiańskie dzieci cierpliwie wyczekujące Gringosów, którzy na pewno mają dla nich jakieś prezenty. Mieliśmy, daliśmy i wszyscy byli szczęśliwi. Docieramy do wioski Cunkani (3800m), gdzie na boisku lokalnej szkoły, rozbijamy obozowisko.

Obiad i aktywny odpoczynek: mecz piłki nożnej. A potem była kolacja, karciane rozgrywki, niekończące się dyskusje i cóż, kolejne dobranoc podróznicy! Lecz dla kogo dobranoc, dla tego dobranoc. Podczas gdy Gringos poszli grzecznie spac, my, świadome ciązacych na nas obowiazkach umocnienia polsko-peruwiańskiej przyjaźni, staramy się godnie pełnić rolę emisariuszek wychwalających słowiańskiego ducha. Mroźna noc, środek Andów, a w namiocie kuchennym lekcje tańca, bruderszafty, śpiewy, gitary...  - Idziemy na imprezę - powiedział Freddy. Noc, środek pustyni, tysiąc pięćset sto gwiazd na niebie... - Cóz - spojrzałyśmy po sobie pełne niewiary - Vamos! Bo gdzieś wśród pól i szczytów Cordilleras, dziesiątki kilometrów od cywilizacji, w miejscach zapomnianych przez bogów żyją ludzie, którzy mimo iż 365 dni w roku chodzą w sandałach, myją się pewnie systemem Germinalowskich górników, mieszkają w jednej izbie z klepiskiem, kurami i krową, posiadają pośród składu mebli telewizor, dvd i pokaźną kolekcję CD najgorszego popu na świecie, czyli latynoskiej cumbi... Nie ma rzeczy niemozliwych, babe ;)

Cumbia i peruwiańscy ksiązeta!

Dzień 2 (2 września), czyli piłka wodna


Pobudka z tajemnicą uśmiechu na ustach - kolejny piękny dzień i nowa przygoda. Wyruszamy rankiem w stronę wioski Lares, gdzie czekają już na nas aquas calientes, czyli gorące jeziorka, w których zanużymy nasze boskie ciała. I znów sportowe rozgrywki: piłka wodna! Po lunchu czeka na nas sentymentalne pożegnanie z tragarzami, których praca w tym momencie właśnie się kończy. Wspólne foty, napiwki, podziękowania, oklaski - znów jedność, przyjaźń i łzy wzruszenia. 

Ekipa Llama Path i Superpoderosas


Dla nas Gringos to jednak początek kolejnej wielkiej przygody, wartej chyba osobnego posta... Jutro sspotkanie z mistycznym Machu Picchu!

 

09 October 2008

Święte chwile w świętym Cuzco

Święte miasto, serce Imperium i siedziba króla, a dziś turystyczna mekka i raj dla Gringos – Cuzco, powitało nas powiewającym na Plaza de Armas tęczowym sztandarem (nie mylić z gay-power!). Tęcza, wedle filozofii Inków jest symbolem łączącym niebo z ziemią swoistym aktem (skojarzenie z seksualnym wskazane), i nie jest to jedyny przekaz tej mitologii, który dzięki swej pięknej symbolice, czyni świat przyrody i człowieka tak spójnym i kompletnym.

Tęczowa flaga Cuzco

Do Świętego Miasta dotarłyśmy przedziwnym Inka Express (kolejna, tym razem dość ekskluzywna atrakcja dla Gringos), specjalny autobusem, którym pokonując trasę Puno-Cuzco, zatrzymuje się w kilku ciekawych miejscach, takich jak muzeum przedinkowskiej kultury w Pukarze, górska przełęcz na wysokości 4335m n.p.m. ze spektakularną panoramą, targowiskiem lokalnych suvenirów i kolejną okazją na "Fotro con llama", luch z indiańskimi aranżacjami szlagierów typu "Stairway to heaven" w tle (tak, tak, to ci Indianie z deptaków w naszych miastach), ruiny świątyni w Raqchi oraz piękny kościół w Andahuaylillas zwany kaplicą Sykstyńska Ameryki Południowej, gdzie pojęcie eklektyzmu sztuk objawia się w pełni, łącząc chrześcijańską i inkowską symbolikę w jedność. Wszytko to (za jedyne 50$) przy akompaniamencie dość nudnej narracji naszego przewodnika Lucho. Cóż, za ekskluzywną turystykę raczej dziękujemy...

Zrobiłyśmy to! Foto con alpaca :)

Podniecenia wywołanego dotarciem do TEGO miejsca nie zaburzyło nawet nieporozumienie z noclegiem pod hasłem HC, czego rezultatem była dwugodzinna wspinaczka na wzgórza miasta w poszukiwaniu hotelu oraz erudycyjny popis hiszpańszczyzną przy telefonicznym bookowaniu noclegów. Cud w mieście bogów! Pachamama, Matka Ziemia, bogini Inków czuwała nad nami nieustannie – w końcu, mimo totalnego obłożenia miejsc noclegowych, znalazło się miejsce i dla nas. Hospedaje Inka, nasz uroczy hostel, powitał nas ogrodem otwartym na gwieździste niebo i przecudnym widokiem na miasto. Nie pozostawało nam nic innego, jak noc zapoznawcza i pierwsze starcie z tajemnicami miasta: Cusqena (probably the best beer in Peru) oraz latynoski Pasaż Niepolda i polsko-peruwiańskich asymilacji ciąg dalszy.

Widok z hostelu

Święte Miasto przywiodło nas w swe mury (tu już muszę dodać – nie byle jakie, bo wykonane z mistrzowską precyzją Inkowskich mistrzów dłuta), z oczywistą misją travelerskiej ciekawości, jak również z racji na rozpoczynający się tam nasz trek na Machu Picchu. Ale o tym później. Oddajmy się magii tropikalnego klimatu, nieskończonej ilości kościołów, świętych dolin, skalnych grot, kamieni, muzeów kryjących skarby kultury Inków... wiecznego święta Cuzco.

12 kątów - każdy element budowli dopasowany do siebie jak puzle

Pierwszego dnia nasz niedoszły gospodarz (acz dobry przewodnik po klubach i sekretnych zakątkach, o których nie piszą w przewodnikach) Paolo, zabrał nas na wyprawę za miasto: do Świątyni Księżyca, gdzie w czasach świetności Imperium dokonywano ofiar dla bogów, żonych grot będących niegdysiejszymi spiżarniami królestwa oraz na trasę prawdziwego szlaku Inków (Inca Trail), którym pielgrzymi przybywali do swojej stolicy.


W inkowskiej lodówce


Świątynia księżyca - ofiar dokonywano w dniu, kiedy światło Luny oświetlało wnętrze groty

Spacer po wzgórzach, z których kontemplować można nie tylko panoramę miasta...

VIVA EL PERU!

Do miasta wróciliśmy kolejną szaloną Tico-taksówką prosto na wielkie targowisko owoców o tajemniczych nazwach i surrealistycznych kształtach.


Paolo na targu owoców...

... i Gosa na targu owoców

Spacer po mieście: wąskie kamieniste uliczki, zakamarki, place, katedra, muzea, sklepy i stragany pełne cudów, nazwy restauracji i menu w jidysz (sic!), wielokulturowość - wszystko skąpane w leniwym sierpniowym słońcu – 100% rozpustnie wakacyjnej przyjemności.

To gdzie teraz Juanita?

Cuzco - nasze niekończące się peruwiańskie happy hours w oczekiwaniu na punkt kulminacyjny naszych Gringo wakacji… Saludos!

22 August 2008

Happy hours in Arequipa

Arequipa, the White City, Biale Miasto. Zwane "bialym" od setek lat z dwoch powodow: po pierwsze z racji na to, ze zostalo ufundowane przez bialych konkwistadorow, ktorzy przybyli do Nowego Swiata - tak Arequipe nazwali wyparci ze swojej ziemi Indianie; po drugie miasto nosi miano bialego, gdyz wiekszosc przepieknych budowli w centrum wzniesnionych jest z bialego, wulkanicznego kamienia, sillaru.
Dla nas Arequipa to trzy majestatyczne i bardzo aktywne wulkany w tle (El Misti, Pichu Pichu i Chachani), kolonialny hostel i sniadania na tarasie, upalne Slonce i wytrwala, ciezka praca nad opalenizna, zemsta Ekeko, przechadzki wsrod niezwykle bialych budynkow w cieniu palm i arkad, lekcje keczua (jezyk Inkow), rozwalanie wloskich orzechow scyzorykiem (w tym miejscu pozdro dla Mister Zbiga, za wyuczenie Jo Bl harcerskich umiejetnosci a la MacGyver), uduchowiony (yeyeye) spacer po konwencie Santa Catalina, wypatrywanie Llosy oraz bliskie spotkanie z frenetyczna Juanita (mumia dziewczynki z plemiena Inkow, ktora 500 lat temu zostala oddana w ofierze na przeblaganie boga wulkanu - cialo dziewczynki, odnaleznione przed 13 laty przez uczonych z amerykanskiego uniwersytetu, zachowalo sie niemal nienaruszone dzieki hibernacji w lodowcu; sil vous plait - Juanita we wlasnej osobie: http://www.mountain.org/images/reinhard/2icemaiden2.jpg ).

Konwent Santa Catalina Mumia Juanita

Jesli bogowie pozwola, jutro powrot do Puno i stamtad Inka Express, czyli punkt kulminacyjny naszej Gringo Podrozy, Cuzco, coraz blizej! Adios!
Chodzimy po miescie

Kanion Colca & Chivay - lot kondora

Pieknego, slonecznego poranka bohaterki naszego pamietniczka dotarly do Bialego Miasta - slynnej Arequipy. Zakreciwszy sie na zgrabnych nozkach, zalatwily hostelik - w niezwyklej kolonialnej kamienicy - gdzie rowniez zarezerwowaly dwudniowy wypad na kondory. Nocna eksploracja miasta, pobudka wczesnym rankiem i najwiekszy kanion na swiecie niemal na wyciagniecie reki! Bardzo turystycznym autobusem, w towarzystwie miedzynarodowych podroznikow, z przedziwnymi dygresjami przewodnika w tle, po kilku godzinach urozmaiconych ulubiona herbatka z koki, wykladem na temat gatunkow peruwianskich kameli (bo mamy tu lamy - bez futra na pysku, z podniesionym ogonkiem i podstawionymi uszkam, vikuñe - smukle i brazowe jak sarenki, o zdecydowanie najlepszym i najdrozszym futrze (kilkaset amerykanskich dolarow za kg), alpaki (alpacas) - z futrem na pysku i z mizernym ogonkiem oraz czwarty rodzaj kameli, ktore sa zagrozone wyginieciem, a ktorych to nazwy nie pamietam) bienvenidos, czyli witajcie w Chivay.
Chivay, gdzie Gringo w czapkach z lamami kontrastuja z oddanymi codziennym handlem Indianami. Targi, sklepiki, agencje turystyczne i klimat zapadlej dziury. Dziury, ktorej jedna z ulic nazywa sie Polska (sic!) - to Polacy zbadali i wymierzyli dokladnie peruwianski kanion.
Z braku atrakcji i nadmiaru wolnego czasu (wypad na kanion i slynne sepy dopiero dnia nastepnego), nasze podrozniczki przespacerowaly sie na miejscie katakumby. Asymilacja z natura, pojenie Gosy winem, partyjka pokera i buenas noches mrozne Chivay.
Pobudka tradycyjnie poganska godzina, coca mate i polowanie czas zaczac (w kazdym z chivayskich sklepikow mozna kupic wymyslna proce na kondory z napisem "pozdrowienia z kanionu Colca").
Kilka godzin gorskich serpentyn i grupa survivalowcow dotarla nad brzegi kanionu. Tlumnie zawyli "wooooooooooo" - bardzo, bardzo wielki kanion (do 3 tysiecy metrow w dol).
Treking dla emerytow i zajecie strategicznych miejsc na skale - Gringos jak sepy, na ktore przyszli popatrzyc, wylozeni na skalnych polkach w upalnym Sloncu. Godzina wyczekiwania zostala ukoronowana lotem kondora - wielkie sepiska zatoczyly zlowrogie kola nad grupa smialkow. Widok niezwykly: olbrzymie ptaszyska kolujace nad wielkim kanionem. Brr. Kilka udalo nam sie ustrzelic... fotograficznie.Sugerowane tlo muzyczne: 

17 August 2008

Puno & Uros plywajace wyspy

Bienvenido a Peru!
Kolejna sliczna pieczatka w paszporcie i historyczne przejscie. Tradycyjne opoznienia autobusow, Indianki z szafa na srodku pola - i nie zmienia sie nic - latynoskie poplatanie.
Docieramy do Puno: miasta slynnnego przede wszystkim jako baza wypadowa na wyspy Uros, o ktorych ponizej slow kilka. Puno w bardzo urodzinowych rytmach salsy, pobudka wczesnym rankiem i turystyczna ekspedycja na plywajace wyspy.


Wyobrazcie sobie indiaskie plemie Uros, ktore zmuszone do opuszczenia swojej ziemi, znalazlo sobie za nowe miejsce zamieszkania jezioro Titikaka. Na jeziorze zbudowali wyspy. Warstwa zaczepionego do dna linami torfu, kilka warstw ulozonej na przemian trzciny - wyspa i nowe domostwo gotowe!!!
Wyspy, jest ich okolo 42, polozone sa w odleglosci jakichs 20 minut od Puno. Plywajace wyspy zamieszkiwane sa przez Indian, ktorzy zyja na nich w swoich trzcinowych domkach, utrzymujac sie z glownie z turystow, jedzac zlowione w jeziorze truchas (pyszna rybka) i ustrzelone ptaki (z broni, ktora prezentuje Gosa).
Byl wyklad, muzyczny popis grubiutkich Indianek, ktore zaspiewaly kilka chwalacych zycie na trzcinie piesni oraz bardzo znudzone "Vamos a la playa, o oooo". Upalne peruwianskie slonce, lenistwo na trzcinowych lodkach, zdjecie z orlem za 5 pesos i nieskonczone zdziwienie nad sposobem i trybem zycia tych ludzi.
A jutro floating Powerpuffs - viajamos a la Arequipa!
Sugerowane tlo muzyczne: