By rozpocząć chronologiczną lekturę naszych południowoamerykańskich przygód kliknij tutaj:
http://powerpuffsgringosummer.blogspot.com/2008_06_01_archive.html
Have fun!
Powerpuffs big travel around South America
By rozpocząć chronologiczną lekturę naszych południowoamerykańskich przygód kliknij tutaj:
http://powerpuffsgringosummer.blogspot.com/2008_06_01_archive.html
Have fun!
www.happyuphereguesthouse.com - czyli realne skutki zakochania się w Ameryce Południowej :)
Zapraszamy! Welcome! Bienvenidos!
Po pierwsze higiena...
Ekipa Lares Trek w komplecie
Lama
W samo południe odpoczynek w ruinach starej świątni Inków, gdzie Freddie i Chico pokazują nam jak prawidłowo żuć energetyzujące liście koki - świętość i zbawienie dla ludzi zyjących na wysokościach (gorzkie paskudztwo obklejające zęby) oraz snują opowieść o mądrości, potędze i tajemnicach imperium Inków.
Koka doda ci skrzydeł!
I mimo że upalne słońce roztapia nas po woli, słuchamy w napięciu. A potem znów w drogę. Maszerujemy dziarsko - my trzy okrzyknięte już przez Chico Superpoderosas niemal na czele ekipy. Jak się okazało nasza wątpliwej jakości kondycja okazała się wcale niezła, w każdym razie w sam raz na dotarcie do miejsca naszego pierwszego noclegu, połozonej na wysokości 4100 metrów rozległej dolinie Puyoc. Słońće po woli zachodzi, temperatura z ponad 20 stopnii w plusie zaczyna nieubłaganie zmierzać do zera... Nasi chłopcy (tragarze) rozbijają obozowisko: dwuosobowe namioty, stołówkę, kuchnię i dwa romantyczne baños.
Obóz numer jeden
Baños
Poza przepyszną kolacją i rozgrzewającym winkiem czeka na nas noc towarzyskich anegdotek i najstraszliwszych historii o duchach. Bo kto wie, co czai się na tych odludziach? Groźne masywy Andów w tle, pustkowie, jakieś minus 10, frenetyczny księżyc i świadomość przebywania na końcu świata, w środku niczego... brr!
Dzień 2 (1 września) czyli umocnienie polsko-peruwiańskiej przyjaźni
Pobudka pogańską godziną. Herbatka koki na rozgrzewkę i z dźwięczącymi w uszach przewodników słowy (nieeufemistycznie) "dziś dostaniecie po dupach" wyruszamy w stronę stromej ściany okrutnie, niczym bramy Morii, mrożącego krew w żyłach pasażu Sicllakasa. Nie było, no nie było łatwo...
Na trasie - Yanacocha (4200m)
W zasadzie wciąż się zastanawiam jakim cudem udało nam się tam... dosapać. Po kilku godzinach ambitnego zaciskania zębów - nie mogłyśmy sobie pozwolić, by ktoś odebtał nam chwalebną drugą pozycję - alleluja! Szczyt! My bez płuc, bez nóg, z białymu plamami przed oczyma duszy stanęłyśmy na szczycie. A widok był nieziemski... Jezioro Pachacutec, śnieżne szczyty Pitusiray i widniejący gdzieś w oddali Salcantay (6271 m), najwyższy ze szczytów Cordillera Vilcabamba, czyli peruwiańskiej częsci Andów.
My, Freddie i przełęcz Sicllakasa (4600m)
Dalsza cześć szlaku wiodła nas na naszych gumowych nogach między polodowcowymi jeziorkami w dół doliny. Poety by trzeba, by opisać te widoki (Tetmajerowskie cykle o Tatrach...? Hmm, mało, mało!). Po godzinnym odpoczynku na lunch wyruszamy przez rozległe pola ku drugiemu obozowisku. My, góry, zabłąkane owieczki i indiańskie dzieci cierpliwie wyczekujące Gringosów, którzy na pewno mają dla nich jakieś prezenty. Mieliśmy, daliśmy i wszyscy byli szczęśliwi. Docieramy do wioski Cunkani (3800m), gdzie na boisku lokalnej szkoły, rozbijamy obozowisko.
Obiad i aktywny odpoczynek: mecz piłki nożnej. A potem była kolacja, karciane rozgrywki, niekończące się dyskusje i cóż, kolejne dobranoc podróznicy! Lecz dla kogo dobranoc, dla tego dobranoc. Podczas gdy Gringos poszli grzecznie spac, my, świadome ciązacych na nas obowiazkach umocnienia polsko-peruwiańskiej przyjaźni, staramy się godnie pełnić rolę emisariuszek wychwalających słowiańskiego ducha. Mroźna noc, środek Andów, a w namiocie kuchennym lekcje tańca, bruderszafty, śpiewy, gitary... - Idziemy na imprezę - powiedział Freddy. Noc, środek pustyni, tysiąc pięćset sto gwiazd na niebie... - Cóz - spojrzałyśmy po sobie pełne niewiary - Vamos! Bo gdzieś wśród pól i szczytów Cordilleras, dziesiątki kilometrów od cywilizacji, w miejscach zapomnianych przez bogów żyją ludzie, którzy mimo iż 365 dni w roku chodzą w sandałach, myją się pewnie systemem Germinalowskich górników, mieszkają w jednej izbie z klepiskiem, kurami i krową, posiadają pośród składu mebli telewizor, dvd i pokaźną kolekcję CD najgorszego popu na świecie, czyli latynoskiej cumbi... Nie ma rzeczy niemozliwych, babe ;)
Cumbia i peruwiańscy ksiązeta!
Dzień 2 (2 września), czyli piłka wodna
Pobudka z tajemnicą uśmiechu na ustach - kolejny piękny dzień i nowa przygoda. Wyruszamy rankiem w stronę wioski Lares, gdzie czekają już na nas aquas calientes, czyli gorące jeziorka, w których zanużymy nasze boskie ciała. I znów sportowe rozgrywki: piłka wodna! Po lunchu czeka na nas sentymentalne pożegnanie z tragarzami, których praca w tym momencie właśnie się kończy. Wspólne foty, napiwki, podziękowania, oklaski - znów jedność, przyjaźń i łzy wzruszenia.
Ekipa Llama Path i Superpoderosas
Dla nas Gringos to jednak początek kolejnej wielkiej przygody, wartej chyba osobnego posta... Jutro sspotkanie z mistycznym Machu Picchu!
Tęczowa flaga Cuzco
Do Świętego Miasta dotarłyśmy przedziwnym Inka Express (kolejna, tym razem dość ekskluzywna atrakcja dla Gringos), specjalny autobusem, którym pokonując trasę Puno-Cuzco, zatrzymuje się w kilku ciekawych miejscach, takich jak muzeum przedinkowskiej kultury w Pukarze, górska przełęcz na wysokości 4335m n.p.m. ze spektakularną panoramą, targowiskiem lokalnych suvenirów i kolejną okazją na "Fotro con llama", luch z indiańskimi aranżacjami szlagierów typu "Stairway to heaven" w tle (tak, tak, to ci Indianie z deptaków w naszych miastach), ruiny świątyni w Raqchi oraz piękny kościół w Andahuaylillas zwany kaplicą Sykstyńska Ameryki Południowej, gdzie pojęcie eklektyzmu sztuk objawia się w pełni, łącząc chrześcijańską i inkowską symbolikę w jedność. Wszytko to (za jedyne 50$) przy akompaniamencie dość nudnej narracji naszego przewodnika Lucho. Cóż, za ekskluzywną turystykę raczej dziękujemy...
Zrobiłyśmy to! Foto con alpaca :)
Podniecenia wywołanego dotarciem do TEGO miejsca nie zaburzyło nawet nieporozumienie z noclegiem pod hasłem HC, czego rezultatem była dwugodzinna wspinaczka na wzgórza miasta w poszukiwaniu hotelu oraz erudycyjny popis hiszpańszczyzną przy telefonicznym bookowaniu noclegów. Cud w mieście bogów! Pachamama, Matka Ziemia, bogini Inków czuwała nad nami nieustannie – w końcu, mimo totalnego obłożenia miejsc noclegowych, znalazło się miejsce i dla nas. Hospedaje Inka, nasz uroczy hostel, powitał nas ogrodem otwartym na gwieździste niebo i przecudnym widokiem na miasto. Nie pozostawało nam nic innego, jak noc zapoznawcza i pierwsze starcie z tajemnicami miasta: Cusqena (probably the best beer in Peru) oraz latynoski Pasaż Niepolda i polsko-peruwiańskich asymilacji ciąg dalszy.
Święte Miasto przywiodło nas w swe mury (tu już muszę dodać – nie byle jakie, bo wykonane z mistrzowską precyzją Inkowskich mistrzów dłuta), z oczywistą misją travelerskiej ciekawości, jak również z racji na rozpoczynający się tam nasz trek na Machu Picchu. Ale o tym później. Oddajmy się magii tropikalnego klimatu, nieskończonej ilości kościołów, świętych dolin, skalnych grot, kamieni, muzeów kryjących skarby kultury Inków... wiecznego święta Cuzco.
12 kątów - każdy element budowli dopasowany do siebie jak puzle
Pierwszego dnia nasz niedoszły gospodarz (acz dobry przewodnik po klubach i sekretnych zakątkach, o których nie piszą w przewodnikach) Paolo, zabrał nas na wyprawę za miasto: do Świątyni Księżyca, gdzie w czasach świetności Imperium dokonywano ofiar dla bogów, żonych grot będących niegdysiejszymi spiżarniami królestwa oraz na trasę prawdziwego szlaku Inków (Inca Trail), którym pielgrzymi przybywali do swojej stolicy.
W inkowskiej lodówce
Świątynia księżyca - ofiar dokonywano w dniu, kiedy światło Luny oświetlało wnętrze groty
Spacer po wzgórzach, z których kontemplować można nie tylko panoramę miasta...
Do miasta wróciliśmy kolejną szaloną Tico-taksówką prosto na wielkie targowisko owoców o tajemniczych nazwach i surrealistycznych kształtach.
Spacer po mieście: wąskie kamieniste uliczki, zakamarki, place, katedra, muzea, sklepy i stragany pełne cudów, nazwy restauracji i menu w jidysz (sic!), wielokulturowość - wszystko skąpane w leniwym sierpniowym słońcu – 100% rozpustnie wakacyjnej przyjemności.
Cuzco - nasze niekończące się peruwiańskie happy hours w oczekiwaniu na punkt kulminacyjny naszych Gringo wakacji… Saludos!