10 August 2008

Do Boliwii droga nie jest prosta...

Planowanych 30 godzin w autobusie nie bylo. Pewien bardzo felerny poker i zamiast pojechac do Salty, zostalysmy na noc w Mendozie. A tam: David, Enriqe, Sokrates i yerba mate, czyli argentynska "fajka pokoju". Yerba mate to herbata (w smaku przypomina zielona), ktora popija kazdy sznujacy sie Argentynczyk (szczegolnie ten z poludnia). Bez mate, specjalnego drewnianego pojemniczka z metalowa rurka oraz termosu z goraca woda z domu sie nie rusza.

Zestaw do picia Mate

W dalsza podroz ruszylysmy wczesnym rankiem. Mendoza-La Quiaca jedyne 30 godzin. Salta zostala definitywnie przelozona na kolejna wizyte w Ameryce.
Droga byla dluga, bardzo, bardzo, bardzo dluga...
Za oknami pustynia, pustynia, pustynia i pustynia. Tysiac piecset sto gwiazd i Ksiezyc. Ale nie ten Ksiezyc, ktory widzimy w Europie. Tu rogalik jest przewrocony na plecy.
Minela noc, Gladiator po hiszpansku i wjechalismy na polna droge, ktora zawiodla nas do granicy. La Quiaca - pustynny kurz, watahy kundli i biegajacy z wielkimi tobolami na plecach Indnianie. Wrazenie niesamowite! Znalazlysmy sie nagle w swiecie ze zdjec w National Geographic i reportazy Cejrowskiego. Lokalne kobiety w tradycyjnych strojach: dwa czarne dlugie warkocze, zazwyczaj zwiazane na koncach ze soba lub przedluzone oryginalnymi ozdobami, na czubku glowy kapelusik, spodnica do kolan i ponczo. Na plecach tobolek z towarem na handel lub para ciemnych, swiecacych oczek.
Boliwijskie chicas

Miasto. Hmm, zacznijmy od dworca - walaca sie buda, koczujacy wokolo Indianie z tonami pudel, zawiniatek i toreb, baby wykrzykujace nazwy - lokalny sposob na reklame firm przewozniczych. Do granicy 15 minut piechota wg naszej Biblii, wiec idziemy. Szybciej i szybciej, poganiane przez biegnacych wszedzie ludzi. Co tu sie w ogole dzieje? Jak dowiedzialysmy sie pozniej, w Boliwii rozpoczyna sie wlasnie trwajace trzy dni swieto narodowe i... lo siento, ale sama nie wiem po co oni tak biegali ;)
Tajemnica biegajacych Indian

Granica, czyli trzeba isc po pieczatke. Idziemy wiec za tym calym kolorowym i biegnacym tlumem wzdluz metalowej siatki, co jak sie domyslilysmy po okrzykach mijajacych nas tragarzy, nie bylo najlepszym wyborem.
Dostrzegamy wlasciwe przejscie graniczne - dwie budki i dumnie powiewajace flagi. Vamos!
Argentyna - SALIDA!, czyli pieczatka wyjsciowa. Boliwia - kilka formularzy, przyspieszone bicie serca - ENTRADA!, czyli turystyczna wiza przyznana. Witamy w dzikiej Boliwii!
Dworzec w Villazon

Idziemy na dworzec. Villazon - jeszcze wiekszy chaos! Zar plynacy z nieba, kurz, umorusane dzieciaki i usmiechnieta twarz prezydenta Evo Moralesa (Evo - si! "przedreferendumowa" propaganda).
Evo Morales - ukochany prezydent biednej czesci spoleczenstwa. Juz dzis znamy wyniki referendum: 63% na si!

Baby zawodzace swoje "Potosiii, Potosiiiii!". My lekko skolowane, ale co tam, idziemy po bilety. Kilka sentencji po hiszpansku, szczegolnie te zwiazne z handlem, mamy opanowane do perfekcji. "Tres billetes para Uyuni, por favor... Gracias!". Bilety mamy. Pozostaje nam 6 godzin oczekiwania na najblizszy autobus, czyli czas na socjologiczno-etnograficzne obserwacje. Trzy empanadas na sniadanie - mmmmniam!

Upalny czas oczekiwania minal, idziemy na dworzec gdzie... zaczelo sie najlepsze. Tlum lokalnych, niekonczace sie zawodzenie "Potosii, Potosiiiii!" i dosc pokazna grupka Gringo. Podjezdza autobus, zaraz za nim przybiega grupa policjantow, ktorzy kaza kierowcy odjechac. I tak kilka razy. Glupiejemy. Na szczescie zawiazuje sie komitet zdezorientowanych travelersow, do ktorego zapisujemy sie ochoczo. Jak sie okazalo, droga z Villazon jest zablokowana. Strajki i rozruby. Zaden autobus prawdopodobnie z miasta nie wyjedzie. Karramba! I co dalej? Komitet w skladzie: my trzy, grupka Francuzow, dwoch bubkow z UK oraz przemila, nasza przyszla towarzyszka podrozy, Raisa z RPA. Ustalone zostaja trzy alternatywne rozwiazania: przekupic taksowkarza, ktory jakas boczna droga przemknie do Tupizy (nasze destination), pojechac do Potosi, co rowna sie z nadlozeniem drogi na solne pustynie (nasze kolejne destination), ewentualnie zaufac zapewnieniom kolesia z kasy (z nory biletowej w sensie) i czekac na autobus do Tupizy, ktory moze o 18, moze 0 20 na pewno wyruszy. Wraz z Raisa postanawiamy zaczekac. Przyjedzie, nie przyjedzie, butelka wina za grosze, dworcowa poczekalnia, najwyzej przeczekamy do rana.
Decyzja okazala sie trafna: okolo godziny 17 podstawili autobus! Alleluja! Hyc, jedziemy. A nasze plecaki - na dach! PS. Dzis juz moge dodac, ze stopien totalnego zakurzenia plecaka, wlosow i calych nas stal sie immanentna czescia naszej boliwijskiej przygody.
Plecaczki na dach!

Przygoda nie bylaby przygoda, gdyby nasz przedpotopowy autobus Trans Segovia wyruszyl i dojechal do Tupizy bez wiekszych przeszkod. Trase Villazon-Tupiza pokonuje sie w iscie rajdowych warunkach w 2 godziny. My jechalysmy 8...
Kurz, podskoki, wyboje, strajkujacy Boliwijczycy, market z bingo na ziarenka kukurydzy, orkiestra deta, droga przez wawazy, 300% normy ilosci pasazerow autobusu... jazda!

W koncu dojezdzamy! Stan skupienia zoombie, ciemna boliwijska noc i pukanie w drzwi hostelu. Nasi braci w niedoli Francuzi, ktorzy dojechali do Tupizy wspomniana taksowka, zarezerwowali nam na szczescie pokoj - zaspany Rodrigo klucznik bez wiekszego szemrania zaprowadzil nas do pokoju. Trzy koce, koldra, spiwor i moze jakos nie zamarzniemy. Ciekawostka meteorologiczna: srednia temperatura w Boliwii w ciagu dnia 25 stopnii, noca minus 15.

Podudka o 5. Idziemy na busa do Uyuni. Busa nie ma. Wracamy spac. Podbuka o 9. Idziemy na busa do Uyuni - bus jest! Jedziemy! Przed nami urocze, bardzo zakurzone i baaaardzo wyboiste osiem godzin drogi. Boliwia - pustynia, lamy, krete drogo smierci, lamy, lamy, lamy i kaktusy. W autobusie jeszcze jeden Gringo - przyszly towarzysz podrozy James z UK. A droga dluuuuuga jest... nie wiadomo czy ma kres...

Typowa droga w Boliwii

Na szczescie miala. Dojezdzamy do Uyuni. Brudne i smierdzace ale radosne :)
Poszukiwania hostelu oraz firmy z ktora udamy sie na kilkudniowy wypad na pustynie, a w koncu zasluzone piwko w Gringo barze Lama, gdzie przebojem jest drink o wyzywajacej nazwie "Llama´s sperm" (skosztowalysmy, a jakze;)
Buenas noches Uyuni, jutro wielka przygoda!

1 comment:

k8, Krzysiek, Wiercioch said...

no MEGA lasencje!! pozdrawiam z Indii!! :*