31 July 2008

Chill out in Chile

Dojechac do Chile moi Mili, znaczy pokonac Andy. Tym razem nie o wlasnych silach, a wygodnym autobusem, przebilysmy sie przez gory. A droga byla dluga, kreta, sniezna i daleka.
Serpentyny, zakrety smierci i granica. Granica argentynsko-chilijska z trwajaca dwie godziny kolejka po wizy i baaaardzo dokladna kontrola bagazu. Przygoda nie bylaby przygoda, gdyby Bl nie przemycala w plecaku nielegalnych produktow... Tylko jej bagaz nie przeszedl proby wielkiego rentgena. Jak sie okazalo, probowala przemycic zakazane w Chile owoce (jako ze Andy sa niemal niezawodna granica chroniaca Chile od chorob i zaraz reszty kontynentu, przepisy zabraniajace wwozenie produktow organicznych sa bardzo surowe). Podczas gdy my z Chola pekalysmy ze smiechu, Joasi trzesly sie nozki gdy rozkladala przed groznym straznikiem swoje skarpetki. Hehe.
Cala przygoda skonczyla sie dobrze, zapakowali caly majdan do autobusu i wyruszylismy w dalsza droge (Mendoza-Santiago, 7h). Widok zza okna powalajacy! Po prawej stronie minelismy Aconcagua (6959 m n.p.m. - najwyzszy szczyt Ameryki Poludniowej) - niesamowite! Stoki pelne narciarzy, gory siegajace nieba i konca swiata!
Po kilku godzinach krajobraz zmienil sie diametralnie - za gorami rozposciera sie zolta pustynia pelna westernowych kaktusow. I chilijskie hacjendy - witajcie w innej bajce.

W Santiago - power of HC - goscimy sie u Maria, zapoznanego przed dwoma laty w Krakowie. Siedzac nad piwem w zakurzonej Rdzy, sluchajac wykladu o poezji Nerudy, nie przypuszczalsymy nawet, ze kurtuazyjne "jasne, odwiedzimy Cie kiedys w Chile" moze kiedykolwiek okazac sie prawda. A jednak :)
Mario swietowal akurat swoje urodziny - to jak wspaniale przyjal nas on, jego przyjaciele i rodzina, przechodzi wrecz pojecie goscinnosci. Mama, choc nie jestesmy w stanie porozumiec sie w zadnym ze znanych nam jezykow, juz wczoraj, na specjalnie dla nas wyprawionej tradycyjnej chilijskiej uczcie, powiedziala ze jestesmy dla niej jak corki. Siostra zabrala nas na wyrafinowana 80's impreze dla yuppie, w gorujacym nad Santiago zameczku. Tu sie dzieje naprawde duzo!!!
Santiago jest swietne - nowoczesnosc wymieszana z chilijska egzotyka, mimo swojego ogromu posiadajace klimat wakacyjnego kurortu. Nas miastem, niemal jak w Rio, na San Cristobal goruje wielki posag Marii Dziewicy. Romantyczne wzgorze Santa Lucia (na zdjeciu), malownicza i knajpiana Bellavista, przepiekna katedra, tarot, latynoskie dewocjonalia, rzeka Mapocho (nb jest to nazwa lokalnych Indian) i muzeum Bellas Artes. Na kazdej lawce zakochani. My zakochane w miescie!
A oto jak nasz infantylizm i konsumpcjonizm siegnal zenitu.
Nastepny cel to Valparaiso - polozone nad Pacyfikiem (teraz to juz naprawde "oh, my god I can't believe I've never been this far away from home!") - romantycznie sypiace sie miasto chilijskiej bohemy. A 2.sierpnia znow los tulaczy - wracamy do Argentyny. Mendoza, kawa na dworcu i ciag dalszy trwajacej (jak dobrze pojdzie) 28 godzin podrozy do Salty. Adios!

No comments: